„To był strach. Cały dzień i całą noc”.
WSPOMNIENIA ALBINY BATOR Z CZASÓW
II WOJNY ŚWIATOWEJ
Albina Bator urodziła się 3 lipca 1936 r. w Błażowej Górnej i jest moją babcią. Jej rodzina pochodzi z tutejszych okolic. Żaden z jej członków nie zginął w wyniku działań wojennych, lecz ich skutki odbiły się na życiu każdego z nich. Mimo, że w momencie pierwszego ataku w 1939 r. babcia miała jedynie 3 lata, zapamiętała wiele szczegółów z późniejszych lat.
- Jak dowiedzieliście się o pierwszym ataku?
- Nikt za wiele nie wiedział na ten temat. Po wsi pewnie chodziły pogłoski, ale przez brak radia, telewizji czy Internetu ciężko było o informacje. Nawet jeżeli dorośli słyszeli o ataku, myślę, że chowali te informacje przed nami, dziećmi. Wszystko jednak wyszło na jaw, kiedy na nasze tereny dotarli Niemcy.
-Jak zmieniło się codzienne życie?
- Z początku ludzie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji - nikt nie był w stanie wyobrazić sobie horroru, jaki przyjdzie nam przeżyć. Przez cały czas drogą koło naszego domu przejeżdżały wozy, ciężarówki i motocykle. Nigdy nie zapomnę hałasu ich silnika i paniki, jaką wywoływał wśród nas. Najgorsze były chyba jednak samoloty; przelatywały nad naszymi głowami bardzo nisko, strzelały do ludzi i zrzucały bomby. Na ich widok chowaliśmy się pod drzewami, żeby nas nie widzieli i nie zastrzelili. Pociski podpalały strzechy domów. Za Niemców nie wolno było nawet świni zabić. Jeżeli już, to robiło się to po kryjomu, nikt nie wychodził z domu, zamykaliśmy się. Nie mogliśmy też mleć żarnami. Trzeba było oddawać zboże, a na płótna czy wódkę trzeba było mieć specjalne punkty, kartki. Lecz mimo tych wszystkich rzeczy życie toczyło się dalej - chodziliśmy do kościoła, w sąsiedztwie przyjmował lekarz, urządzano wesela.
- Czy w okolicy twojego miejsca zamieszkania miały miejsce działania wojenne?
- Jak już wspominałam, samoloty bombardowały wsie, wydaje mi się, że często latały nad Ujazdami. Tutaj, na wsi, było o wiele spokojniej niż w mieście. Wrogowie korzystali tylko z dróg albo stacjonowali po domach. Pamiętam jedno starcie z Niemcami, jakie miało miejsce w okolicach Wilczaka. Ranny w nim został brat mojego przyszłego męża - został postrzelony w szyję, w tętnicę. W walce zginęło sześciu miejscowych chłopców. Pamiętam widok sześciu trumien na podwórzu naszego dalszego sąsiada. Podobno przez nasze tereny przejeżdżał też transport z ciałem gen. Świerczewskiego.
Mój dziadek padł ofiarą jednej z łapanek. Niemcy zgarnęli kilkanaście osób i zamknęli je w kościele. Oświadczyli, że jeżeli na tym terenie zginie choć jeden Niemiec, to wszystkich złapanych pozabijają. Dziadek opowiadał o paraliżującym strachu, jaki panował w świątyni. Ludzie modlili się całymi dniami i nocami, leżeli krzyżem przed ołtarzem, błagali, żeby nikt nie zabił żadnego Niemca i żeby oni też przeżyli. Po kilku dniach nikt nie zginął, więc kościół otwarto, a ludzi puszczono do domów.
- Czy miałaś styczność z Niemcami i Rosjanami?
- Oczywiście, nawet bardzo często. Przez pewien czas kwaterowali u nas dwaj Niemcy, w czarnych mundurach. Cała moja rodzina - ja, dwójka rodzeństwa, rodzice i dziadkowie - musieliśmy przenieść się do jednej izby, a drugą zwolnić właśnie dla Niemców. Jako nie naziści, a zwykli ludzie, byli dobrze wychowani i porządni. Zawsze mieli posprzątane, płacili za jedzenie, a kiedy dostali paczkę z Niemiec - częstowali nas ciastkami, cukierkami czy czekoladą. Gdy chcieli zastrugać ołówek, wychodzili na zewnątrz.
W przeciwieństwie do nich, Rosjanie byli wstrętni. Chodzili brudni, śmierdzący, roznosili pchły, trzeba było ciągle po nich sprzątać. Był czas, kiedy urządzili sobie u nas kuchnię. Chodzili z wielkim koszem od domu do domu i zbierali jaja, a potem ich kucharz robił jajecznicę. Nigdy nie dali nam ani odrobiny. Kiedyś, pijani, strzelali w sufit, a jeszcze innym razem niedaleko naszego domu rozstawili ogromny karabin maszynowy i zaczęli z niego strzelać - był niesamowity huk i wszędzie leciały łuski. To byli okropni, nieobliczalni ludzie i bardzo się ich baliśmy.
Jedynie moja babcia nie zważała na ich pochodzenie i pozycję. Pewnego razu jeden z rosyjskich żołnierzy zaczął strasznie nalegać żeby go wpuścić do naszej stajni. Gdy ją w końcu otwarto, oświadczył, że chce zabrać naszego konia. To było młode i silne zwierzę, a Rosjanie nie byli tak zmotoryzowani jak Niemcy, nie mieli tyle sprzętu i często polegali właśnie na koniach i wozach. Babcia kategorycznie odmówiła, ale tamten nie zwracał na nią uwagi. Ta wtedy z wściekłością złapała za siekierę i ruszyła w stronę Rosjanina. Aż mu wtedy opadły ręce. Zamurowany oddał konia i odszedł. Rosjanie stacjonowali kilka domów od nas. Babcia poszła tam na skargę do wyższego rangą żołnierza. Ten wtedy zbeształ tego pierwszego i oznajmił, że możemy zatrzymać swojego konia.
W czasie gdy Rosjanie stacjonowali w naszym domu, zabierali nam nasze drewno na opał. Kiedy powoli wynosili się z Polski, babcia nie zawahała się ponownie iść na skargę do dowódcy, że spalili nam cały opał. Parę dni później pod nasz dom zajechał wóz pełen drewna.
Kiedyś przybyli do nas skośnoocy ludzie z wielbłądami. Muszę przyznać, że w życiu prawie nikt z nas nie widział ani takich ludzi, ani tym bardziej wielbłądów. Zatrzymali się na parę nocy i wyjechali dalej.
- Czy pamiętasz błażowskich Żydów?
- Tak, bardzo dobrze. Mieszkali naprzeciwko nas, nasze grzędy oddzielała droga. Poza tym, Żydzi byli prawie wszędzie, mieli swoje sklepy i domy. Ci z naprzeciwka chodzili do nas codziennie po mleko, bo mieliśmy cztery krowy. Ja bawiłam się z dziećmi z tamtego domu - pamiętam dwie dziewczynki, nazywały się Esla i Pesta.
- Jakie stosunki łączyły miejscowych i Żydów?
- Ogółem stosunki były dobre, nie przypominam sobie większych konfliktów. Czasami tylko dzieci dokuczały im, ale poza tym nawet w teorii nie mogliśmy sobie pozwolić na jakieś wrogości. To byli normalni ludzie, tacy jak my, którzy zamieszkiwali wsie i miasta tak samo jak chrześcijanie i mieli takie same prawa do życia jak i wszyscy inni.
- Co się z nimi stało?
- Zabrano ich. Wszystkich, co do jednego, do getta w Rzeszowie. Ale oni już wcześniej przeczuwali, że to już będzie dla nich koniec. Pewnego dnia babcia dziewczynek, Chaja, która przyjaźniła się z moją babcią, spakowała wielki kosz pełen cennych rzeczy. Było tam m. in. złoto, srebro, nakrycia, obrusy i pościele. Kazała mojemu tatusiowi przyjść po to wszystko w nocy, żeby nikt nie widział. Wziął ten kosz, ale na drugi dzień go oddał, bo Niemcy powiedzieli, że jak tylko znajdą u kogoś jakiekolwiek przedmioty od Żydów, to rozstrzelają całe rodziny. Dwa dni później ktoś najprawdopodobniej na nas doniósł i wszystkie nasze budynki zostały dokładnie przeszukane przez żandarmów na rozkaz Niemców. Zrobili potworny bałagan, przewalili całą słomę w stajni, ale oczywiście nic nie znaleźli.
- Jak ludzie zareagowali na wywiezienie Żydów?
- Niektórzy im współczuli, w końcu to normalne ludzkie uczucie współczuć komuś, kto cierpi bez winy. Ale kiedy tylko Żydzi zniknęli z miasta i wsi ludzie rzucili się na puste domy, by ukraść, ile się da. Zapanował chaos, Niemcy rozganiali ludzi, ale nie mogli sobie dać rady. Koniec końców, po Żydach niewiele się tu ostało oprócz kamienic.
- Czy mieliście problemy ze zdobywaniem żywności i ubrań?
- Sytuacja w naszym domu stosunkowo nie wyglądała tak źle. Mieliśmy gospodarkę, cztery krowy, dwa konie, pola. Nigdy nie przymieraliśmy głodem, często jadło się u nas chleb z masłem, mleko, jajka. Z ubraniami było trochę gorzej, nie mieliśmy tak dużego dostępu do materiałów i nasze ubrania często były łatane i używane przez długi czas.
- Jaki wpływ miała wojna na dzieciństwo twoje i innych dzieci?
- To było wielkie przeżycie. To był strach. Cały dzień i całą noc. Jako dzieci nie wyobrażałyśmy sobie jak wiele zagrożeń może na nas czyhać z każdej strony, ale i tak bardzo się baliśmy. Chowaliśmy się przed samolotami. motocyklami i żołnierzami.
Nigdy nie zapomnę jednego tragicznego przeżycia. Wydarzyło się ono w trakcie wyłapywania Żydów. Bawiliśmy się z dziećmi z okolicy w chowanego i ściganego, na łące. Niedaleko niej stała kuźnia i dom kilkorga dzieci z naszej gromady. W pewnym momencie zza rogu kuźni wychyliła się matka tych dzieci. Wyglądała za nimi i wołała na obiad. W tym samym momencie niedaleko przechodził niemiecki żołnierz. Jak zobaczył tę kobietę, pomyślał, że wychyla się, bo się przed nim chowa i nawołuje innych. Wtedy wyciągnął pistolet i strzelił do niej. Gdy zobaczył, że się przewróciła, podszedł do niej żeby sprawdzić, czy nie żyje. Wtedy wszedł do kuźni, gdzie pracował jej mąż i kazał mu w tym samym miejscu, gdzie ona leży wykopać dół i tam ją zakopać. Mąż był przerażony i zdruzgotany, błagał Niemca, żeby pozwolił mu pochować ją na cmentarzu, nie zakopywać jej pod kuźnią, na oczach dzieci, ale tamten nie chciał się zgodzić. Gdy dowiedziała się o tym moja babcia, szybko poleciała do urzędu po swoją siostrzenicę, która umiała mówić po niemiecku. Przyprowadziła ją do żołnierza, żeby z nim pomówiła, Ten na początku nie chciał się zgodzić, ale w końcu uległ namowom. Ciało tamtej kobiety wywieziono furmanką do skośnicy (kostnicy) na cmentarzu, zbito jej trumnę i pochowano. Nawet pamiętam, w którym miejscu.
- Czy mieliście bieżące informacje na temat przebiegu wojny?
- Większość osób niewiele wiedziało, a jakiekolwiek informacje przekazywano po kryjomu. Mój tatuś należał przez pewien czas do AK, więc zapewne on miał różne informacje od swoich kolegów. Inni ludzie mogli liczyć jedynie na plotki.
- Czy kiedykolwiek byliście zmuszeni do ucieczki lub ukrywania się?
- Zdarzyło się to kilka razy. Kiedy samoloty zaczęły bombardować, spakowaliśmy co najważniejsze i wynieśliśmy się na dwa dni do zagajnika na Wilczaku. Tatuś spakował zboże, wziął krowy i konie i ukrył je w lesie. Oprócz tego zdarzało się, że nocowaliśmy w stogach siana, a raz na jedną czy dwie noce moja babcia wyprowadziła mnie i moje rodzeństwo rzeką do domu naszych krewnych, żebyśmy znajdowali się jak najdalej od miasta. Co noc zakrywaliśmy okna w domu kocami, żeby nie było widać, że świeci się u nas światło.
- Czy chodziłaś w czasie wojny do szkoły?
- Zaczęłam chodzić do szkoły gdy miałam 6 lat, ale kiedy wybuchła epidemia czerwonki zachorowałam i poszłam do szpitala. Znajdował się tam, gdzie dzisiaj jest remiza strażacka. W 1942 roku na tę samą chorobę zmarł mój brat. Miał wtedy 12 lat.
- Jak widoczne były zmiany w życiu ludzi i wsi po wojnie?
- Przez jeszcze długi czas nie mogliśmy się pozbierać. Nawet gdy nasze tereny opuścili i Niemcy i Rosjanie, pozostał w nas lęk nagromadzony przez te wszystkie poprzednie lata. W okolicy były dwie kobiety, które zadawały się z Niemcami. Po wojnie ludzie ogolili im głowy. W niewyjaśnionych okolicznościach zginęły matka i siostra jednego z chłopców, którzy zginęli w walce na Wilczaku. Znaleziono je pod mostem. Chodziły słuchy, że zabito je, bo wiedziały za dużo, ale do prawdy nikt nie dotarł.
- Dziękuję, że poświęciłaś czas, by odpowiedzieć na moje pytania.
- Bardzo mi miło, że mogłam komuś poopowiadać o dawnych czasach, i że moje wspomnienia nie zaginą.
Zuzanna Heller, klasa III LO